Chan Tengri – (z mong.: „władca niebios”) – góra znajdująca się w centralnej części pasma górskiegoTienszan, o wysokości 7010 m n.p.m. (bez pokrywy śnieżnej i lodowej – 6995 m n.p.m.). Położona jest nagranicy Kirgistanu (trzecia co do wysokości w tym kraju), Kazachstanu (najwyższy szczyt) oraz Chin (od 2009 roku po wprowadzeniu zmian przebiegu granicy kirgisko-chińskiej), na wschód od jeziora Issyk-kul. Zbudowana z marmuru, dzięki czemu w czasie zachodu słońca przybiera ona barwę purpurową. Jest to drugi co do wysokości szczyt Tienszanu (wyższy jest tylko położony od niego na południe Szczyt Zwycięstwa – 7439 m n.p.m.).
Zdobycie szczytu jest wymagane dla uzyskania rosyjskiego wyróżnienia alpinistycznego: Śnieżnej Pantery. – zródło pl.wikipedia.org
Wszystkie zdjęcia z relacji w dużej rozdzielczości dostępne w galerii.
UCZESTNICY
Dzień I
Startujemy!!! Dzięki super organizacji logistyki przez Szymka wyjeżdżamy rano busem z Opola do Warszawy, skąd po ważeniu bagażu i przepakach (cała sztuka polega na tym, aby odprawić trzydziestokilogramowy plecak jako dwudziestokilogramowy) wylatujemy do Istambułu, gdzie przesiadamy się na samolot do Biszkeku – stolicy Kirgizji.
Dzień II
Bladym świtem lądujemy w Manas, gdzie zmieniła się nam „po drodze” strefa czasowa o 4 godziny „do tyłu”. Spotykamy resztę ekipy (która doleciała tutaj przez Frankfurt) – Magdę, Michała i Adama. O dziwo (pomimo naszych obaw) pojawia się przedstawiciel załatwionej internetowo agencji trekkigowej i wręcza nam komplet dokumentów i pozwoleń potrzebnych do przebywania w strefie przygranicznej, gdzie leży Chan Tengri. My (pomimo jeszcze większych obaw) wręczamy mu po kilkaset euro za papiery, transport i przelot śmigłowcem i pakujemy się do czekającego na nas busa. Wieczorem, po zrobieniu zakupów, przesiadce w Karakoł do górskiego jeepa (zwanego tutaj swojsko – gruzawikiem) i drobiazgowej kontroli służb granicznych, dojeżdżamy do obozu u wlotu doliny (gdzie rozpoczyna się lodowiec Inylczek), prowadzącej do bazy pod Chanem i Pikiem Pabiedy. Rano ma przylecieć po nas śmigłowiec.
Dzień III
Od samego rana wielka krzątanina – jest pogoda, więc śmigłowiec poleci. Przed nami kolejne ważenie bagażu, ponieważ limit wynosi 20 kg na osobę, a za nadbagaż wymagana jest dopłata 2 euro za kg. Oczywiście, co masz na sobie to twoje J i przechodzi bez opłaty, więc wiadomo, jak wyglądamy. Samo lądowanie śmigłowca wojsk kirgiskich robi wielkie wrażenie, wszystko fruwa w powietrzu, huk i totalna zadyma. Już wiemy, dlaczego wszyscy jak dłudzy leżą na swoich bagażach. Mamy fuksa, ponieważ lecą z nami Anglicy do północnej bazy pod Chanem, więc lecimy tam również my, a przy okazji mamy szansę obejrzeć drogę od północy (to nic – że chwilowo znajdujemy się w wizowym Kazachstanie – dla naszych pilotów przekraczanie granic nie stanowi większego problemu). Tutaj po raz pierwszy musimy wykazać się rewolucyjną czujnością, ponieważ wysiadka odbywa się przy pracującej maszynie i w totalnym chaosie kilka naszych plecaków zostaje wypakowanych. Na szczęście, odbijamy co nasze i lecimy do celu naszej podróży – bazy południowej.
Po wylądowaniu w bazie na 4000 m n.p.m. rozbijamy namioty i omawiamy plany dalszej działalności. Ponieważ czujemy się dość dobrze, po południu decydujemy się na krótki trekking lodowcem w stronę „jedynki”.
Dzień IV
Rozpoczynamy aklimatyzację. Ok. godziny 16.00 startujemy do obozu 1 na 4200 m, gdzie rozbijamy namioty i szykujemy się do snu. Do „dwójki” mamy 1000 m przewyższenia, a dodatkowo musimy wystartować ok. godz. 1 – 2 w nocy, tak by rano być w „trójce”, ponieważ po wschodzie słońca ze stoków Piku Czapajewa zaczynają schodzić duże lawiny zasypujące drogę do obozu 2.
Dzień V
Około godziny 9 – 10 rano docieramy do „dwójki” na 5200 m. Po drodze mijamy słynny serak zwany Butelką, który „wisi” i trzeba tutaj małpować na przyrządach. Na szczęście w tym roku można go obejść bardzo stromym terenem po lewej.
W obozie 2 kopiemy platformy i rozbijamy namioty. Wysokość daje znać o sobie i przez resztę dnia dochodzimy do siebie, topiąc wodę ze śniegu i pijąc ogromne ilości herbaty.
Dzień VI
Dzień restu. Po południu z Adamem podchodzimy do „trójki”, ale po godzinie marszu odpuszczamy.
Dzień VII
Ruszamy na lekko to „trójki”, aby zobaczyć jak wyglądają słynne jamy wykopane w zboczu przełęczy. Po trzech godzinach dochodzimy do celu, skąd następnie wracamy do obozu „2”, by w nocy wrócić do „jedynki”.
Dzień VIII
Po noclegu w „jedynce” wracamy do bazy i rozkoszujemy się błogim leniuchowaniem, odpoczywaniem, piciem, jedzeniem itd….
Namówieni przez „Paszę” korzystamy z bani pomimo ceny – 15 euro za osobę.
Dzień IX
Rest w bazie oraz szeroko pojęta integracja z jej obsługą J. Szczególnie udało nam się zaprzyjaźnić (z wzajemnością) z Wasią- szefem kuchni i chyba najważniejszą osobą po szefie.
Dzień X
Pół dnia restu i ok. 16.00 sartujemy do „jedynki” – rozpoczyna się nasz atak na Chana. Mamy trzy prognozy: „1” z kraju – trzy dni lampy, „2” z kraju – dwa dni lampy i „3” kirgiską – kilkudniowe załamanie pogody. Ponieważ jesteśmy ograniczeni czasowo, musimy zaryzykować, że prawdziwa będzie prognoza krajowa.
Dzień XI
W nocy startujemy do „dwójki” i ok. 9.00 rano jesteśmy na miejscu. Odpoczywamy, pijemy i jemy. Planujemy atak szczytowy na Chana albo z „trójki” albo z założeniem „czwórki”.
Dzień XII
Rano podchodzimy to obozu treciego na 5800 m. Rosyjscy przewodnicy schodzą z klientami w dół do bazy. Niestety domyślamy się, co to oznacza – sprawdza się prognoza kirgiska. Wieczorem zaczyna się załamanie pogody, zaczyna sypać gęsty śnieg oraz wiać wiatr. W „trójce” zostajemy sami (Renata, Irek, Arek), mając do dyspozycji wszystkie 3 jamy śnieżne J. Dla zabicia czasu pogłębiamy naszą i ją udoskonalamy o śnieżne półeczki i kuchnię.
Dzień XIII
Trwa załamanie pogody. Gęsty śnieg zasypuje nasze wejście do jamy. Odkopywanie trwa ok. 1 – 1,5 godz. W nocy od strony północnej zjeżdżają do nas dwaj rosyjscy przewodnicy mówiąc, że być może jutro będzie szansa na atak. Nadzieja na chwilę wraca.
Dzień XIV
Załamanie pogody trwa. Przewodnicy rezygnują z ataku i w nocy wracają do niższego obozu po północnej stronie . Opady śniegu trwają – zaczyna robić się lawiniasto. Wieje. Staramy się nie spać w dzień bo podczas bezsennej nocy można dostać „korby”. Gotujemy, pijemy, jemy i odkopujemy jamę.
Dzień XV
Przestało padać, zaczęło wiać. Czekamy w „trójce”. Raczej wiemy, że z ataku na szczyt nici. Za trzy dni mamy śmigło w dół. Musimy zdążyć zejść, aby nie spóźnić się na samolot do kraju.
Dzień XVI
Dostajemy info z bazy przez radiotelefon, że zaczyna się wylampiać i podobno jakaś dwójka będzie próbowała podejść do obozu trzeciego. Jest szansa, że przekopią ślad przez najbardziej uszczelniony fragment drogi do „dwójki”. Gdy tylko widzimy ich sylwetki na horyzoncie, zaczynamy schodzić, torując w śniegu do dwójki. Po 4 godzinach jesteśmy na miejscu. Wystają tylko czubki namiotów więc łapiemy się za łopaty.
Dzień XVII
W nocy rozpoczynamy schodzenie do obozu pierwszego. Ponieważ musimy znieść wszystkie namioty i cały depozyt, z bazy wychodzą nam naprzeciw Szymek i Staszek. Okazało się, że ze ściany czołowej Chana zeszła ogromna lawina i droga w dół wygląda zupełnie inaczej niż poprzednio, przez co musimy trochę kluczyć pomiędzy szczelinami. Na szczęście Szymek i Staszek po kilku godzinach docierają do nas i przejmują nasze ciężkie plecaki. Wracamy do „jedynki”, a po chwili restu do bazy. Schodząc z dwójki, mija nas ok. 30 osób (wraz z nimi Magda). Prognoza zapowiada trzydniowe okno pogodowe i rozpoczął się szturm na szczyt. Jesteśmy podłamani i wściekli, dla nas niestety już po Chanie L, za dwa dni mamy śmigło w dół. Odpoczywamy w bazie.
Dzień XVIII
Pakowanie, gotowanie, jedzenie, picie. Idziemy na wycieczkę do „starej” bazy zamkniętej dwadzieścia lat temu z powodu obniżenia się lodowca i braku opłacalności pompowania wody ok. 30 metrów do góry. Na miejscu czujemy się co najmniej dziwnie – baza wygląda na opuszczoną miesiąc temu – wszędzie wala się sprzęt, w pokojach stoją zasłane łóżka, wyposażona kuchnia z przyprawami. Wszystko to robi przygnębiające wrażenie.
Dzień XIX
Niestety za bardzo wieje więc śmigło nie poleci.
Pakowanie, gotowanie, jedzenie, picie. Wasia (szef kuchni) w tajemnicy organizuje dla nas pożegnanie wyczarowując z kuchennych resztek prawdziwą ucztę.
Dzień XX
Nie wieje i ok. 12.00 przylatuje śmigłowiec. Wasia roni łezkę przy pożegnaniu, nam też jest mega smutno, zwłaszcza że wracamy bez „szczytu”. Ostatni (mam nadzieje że nie) rzut oka na Chana i lecimy w dół. Na dole czeka na nas ekipa trekingowa (Beata, Maciek i Kuba) z załatwionym, w wiadomy tylko dla „Rudego” sposób, gruzawikiem. Pod wieczór dojeżdżamy do Karokoł, gdzie żegnamy się z Adamem (wraca samolotem przez Frankfurt dwa dni przed nami) i rozbijamy namioty na campie.
Dzień XXI
Postanawiamy zostać w Karakoł, trzecim co do wielkości mieście Kirgizji (po Biszkeku i Osz), by poczuć klimat tego miejsca i pozwiedzać lokalne zabytki.
Dzień XXII
Wracamy do Biszkeku. Po drodze zatrzymujemy się nad jeziorem ISSYK-KUL. Taki nasz Sopot i Międzyzdroje tylko dwieście razy większe. Rudery i luksus, bieda i bogactwo – robi to wszystko niesamowite wrażenie. Tutaj żegnamy się z Dziekanem i Turbo, którzy mają samolot dopiero za parę dni. Wieczorem dojeżdżamy do Biszkeku i ruszamy w miasto szlakiem kafejek i restauracji.
Dzień XXIII
Rano wylatujemy do kraju z przystankiem w Istambule. W Biszkeku żegnamy się z Michałem, który też musi poczekać na samolot.
I to by było na tyle.
PS 1.DZIEKANIE I TURBO – wielkie dzięki, wiecie za co. Jak to się dzisiaj mówi – SZACUN!
PS 2. Jak dowiedzieliśmy się od Magdy, kolejne okno pogodowe trwało krócej niż zapowiadano i jej również nie udało się zdobyć Chana. Po naszej próbie w ubiegłym sezonie nikt już nie był na szczycie (niewielkie pocieszenie). Również w ubiegłym roku nikomu nie udało się stanąć na Piku Pobiedy.
Arek Tabisz